W sobotni poranek dojechałem komunikacją miejską na jedną z wylotówek w stronę A4 na Katowice.Po kilkunastu minutach czekana udało mi się złapać pierwsze auto, jednak z powodu nieporozumienia kierowca podwiózł mnie tylko do kolejnego wjazdu.
Następnie małym samochodem dostawczym dostałem się na autostradę.
Kolejna przesiadka wypadła w okolicy Chrzanowa na stacji benzynowej, gdzie podszedłem do starszego kierowcy i zapytałem o podwózkę. Bez większego zastanawiania zgodził się. Przed granicą Polsko-Czeską zatrzymaliśmy się ponownie stacji.
Tutaj postanowiłem kontynuować metodę bezpośredniego kontaktu z właścicielami. Podziałała zadziwiająco skutecznie, bo już po chwili miałem zaklepane miejsce w samochodzie jadącym do Włoch. Musiałem tylko poczekać, aż pasażerowie pozałatwiają swoje sprawy i będą gotowi do dalszej jazdy. Wraz z nimi dojechałem aż do Innsbrucka, po drodze przejeżdżając przez Brno, Wiedeń, Linz, Salzburg, oraz mijając śmiesznie wyglądające silosy w Czechach. Podobno symbolizują bitwę armii Napoleona toczącą się na tym terenie.
Dla chcącego nic trudnego!
Podszedłem do jedynego TIRa stojącego na postoju z pytaniem o transport. Początkowo nie mogliśmy się zbytnio zrozumieć, bo kierujący pochodził z Serbii, a po angielsku niewiele mówił. Jednak po konwersacji angielsko-polsko-migowej ustaliliśmy, że jedziemy razem w tą samą stronę.
Innsbruck
To
był mój pierwszy raz w ciężarówce i jakkolwiek źle to brzmi, było to
niesamowite uczucie. Dodatkowo potęgował je widok z szoferki. Siedziałem
kilka metrów nad jezdnią, a za oknami przesuwał się zapierający dech w
piersiach widok tyrolskich Alp. Niestety czas pracy na tachografie nie
pozwolił nam dojechać dalej niż do Bozen, gdzie rozbiłem namiot na
trawniku koło MOP-u.
W szoferce :)
Drugi dzień mojej podróży zacząłem bardzo sprawnie. Wstałem około
siódmej i po szybkim ogarnięciu się zacząłem pytać ludzi o możliwość
wspólnej jazdy. Porozmawiałem może z kilkorgiem ludzi i znalazłem
transport. Dojechaliśmy do rozjazdu przed Modeną.
Jest
to miejsce, w którym spędziłem ponad 6 godzin, bo okazało się, że stoję
w złej lokalizacji. Dopiero po wielu godzinach niepowodzeń, odnalazłem
polskich tirowców, którzy uzmysłowili mi mój błąd. Musiałem przejść
kilka kilometrów przez pola kukurydzy, łąki i przekroczyć rzekę wpław,
by znaleźć się na dobrym parkingu we właściwym kierunku.
Tutaj
również nie było łatwo, ale wiedziałem już czego oczekiwać. Ciężką
"pracą" i wytrwałością zatrzymałem mały samochodzik z trójką Włochów.
Było niemiłosiernie ciasno, ale cieszyłem się z przemieszczania :)
W
Vogherze zastosowałem kolejną metodę łapania stopa. Ludzi, z którymi
rozmawiałem pytałem dokąd jadą, bez wcześniejszego określenia mojej
destynacji. Gdy powiedzieli kierunek odpowiadający mi, mówiłem, że w
takim razie chętnie zabiorę się z nimi. Zadziałało za którymś razem.
Wraz z antykami na tylnym siedzeniu dojechałem do Arenzano, znajdującym
się nad brzegiem morza.
Ponownie
zrobiło się już bardzo późno i zdecydowałem się poszukać transportu
jeszcze tylko kilka minut. Nie potrzebowałem nawet tyle, bo dosłownie po
chwili odnalazłem Ukraińców wracających do domu, na południu Hiszpanii,
z wakacji. Całe wybrzeże Francji, czyli notabene blisko 700km
przejechałem z nimi. Około drugiej w nocy znalazłem się na dzikich
przedmieściach Perpignan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze pod postami nie wyświetlą się od razu. Dzięki temu zostanę powiadomiony, że post został skomentowany. Po moim przeczytaniu, komentarz w niezmienionej formie trafi na stronę.